Write it down — or it will vanish.
(polish version at the bottom)
The George Brown and Sons building in the heart of Leith, Edinburgh — a red-brick industrial relic embracing an old signal tower — once echoed with the clatter of engineers. They’ve now shifted northward to a larger site. When the drawbridge was still in use, ships could dock right outside the front doors, which opened directly onto the harbour. These days, moored office barges take their place — ex-military, elegantly refitted with wood interiors. You unlock the gangway with a key, lower it, and step inside a floating workplace.Let’s shift tone — enough of romantic dreams about layering a city with life, where workshops and corner stores, small studios and honest noise, coexist. Bigger forces shaped this place — and now, something is flattening it, smoothing over its edges with concrete. That’s just how it goes.
In the golden age of grime and sea shanties, someone from the Arctic — an Inuit — was once brought by boat, ending up paddling along the Water of Leith. Perhaps a few shipbuilders, puffing pipes, tried to chat with him. Maybe they asked what he ate for breakfast, what strange two-headed fish he’d seen, why he enjoyed swan eggs, and warned him not to stray into the shallows — lest a sea-monster woman might be waiting there. A fleeting circus scene.
(The GB&sons building, bathed in twilight — a liminal moment where green overtakes red. The vast space breathes. The heavy blue gate yawns open, and movement spills in from the street. A poster flaps in the breeze. Quiet colours. A modest font: “Come in, just for a moment, I’ll tell you a story. Once, there was a zigzag...”)
Darkness. A few theatrical spotlights cut cones of light through the gloom. The walls vanish into shadow — irrelevant now. One side of the room holds a makeshift staircase leading to a small platform.
There’s a scent of pine — cheap wood boards.
The room holds and hosts (briefly, from another world) a few objects — temporary guests, visiting for just one night.
The floor, stained with the ghosts of past labours, is now covered by what looks like a massive blanket — a specially felted textile made for this occasion. Thick, tactile. A monumental sofreh — a kind of ceremonial tablecloth from nomadic cultures. Black and white: one single zigzag of white running across a backdrop of raw, dark wool. The fibres shift subtly in tone, sometimes leaning yellow. At the edges, colour begins to soften — a gradient drawing you inward.
But really — it’s all about the light.
The light renders the space sacred, spectral — casting a greenish veil over the scene. The sofreh becomes a table. And every table deserves a layout — a composition.
We abandon traditional arrangements — too delicate for this moment.
And we don’t pretend to serve a real meal, with food from daily life in plastic wrappers.
Perhaps a few apples, for colour. A bowl of fruit in white ceramic. A fish pie, gesturing toward the sea. Wine in open glasses. Bread beside a softened slab of butter. The rest is intuitive.
Let the apples leak their juice. Let the bread be torn, not sliced. Let the fish glisten with oil. Let the butter begin to melt.
All of this rests on the blanket. The blanket becomes a map, tracing the edges of the zigzag. Bright lights fix the moment in place.
The audience filters in — slowly, with curiosity. They circle the work, sipping water handed out at the entrance. It’s warm inside. The air is still.
And then — something begins to happen.
Two men in black jumpsuits enter the shared space. Light glances off the silver in their short hair.
They begin tossing white sand. It piles quickly — enough to scoop with a small shovel.
The sand falls from a curious machine, guided by a robotic arm that redraws the zigzag motif. Grain by grain, the food is slowly buried.
Every so often, one of the men scoops up a shovelful — catching butter, crumbs, stew, wine. Glasses tip over. Liquids soak into white. The steel shovel becomes smeared with grease and sand.
The robot’s nozzle — a funnel-like opening — connects to semi-exposed pipes leading to a larger reservoir above, stationed on the upper platform.
Now the only light is from below — carving dramatic shadows into cracked concrete walls. A narrow beam illuminates the dust swirling at the funnel’s mouth.
One man carries the bucket up the ladder. The other mutters something under his breath. They keep talking throughout — perhaps in Polish, perhaps something technical.
The whole performance is matter-of-fact — like watching two workers go about their ordinary routine.
And so it continues — scoop, carry, pour.
The sand falls. The robot repeats its rhythm. The zigzag returns, again and again.
Scene II
Now we are in a smaller room — more intimate — reached via a dark corridor branching from the first. Along the way, you hear light tapping, muffled thumps, delicate rustling. Distant electronics buzz and chirp. Somewhere, a drill whines like a dentist’s tool. There’s the faint scent of lilies in the air.
This space is quieter.
There may be no window — but if there were, it would let in thin, cold sunbeams, briefly brushing across the surface of something nestled near the wall.
Above it, a small baroque-style plaque appears — old lettering, slightly over-decorated, but legible. A poem is written:
I don’t know where I’ve been sewn,
today I come apart quietly,
My weave fails to hold.
I am only a net.
The object seems to breathe.
It resembles a person.
The person has been woven — ear by ear, knee by knee, rib by rib.
The fabric embraces the figure — has become the skin itself. The yarn is dyed in flesh-like tones, eerily lifelike.
The face is the only oddity — its features unclear. No pupils. Hair replaced with something other.
The figure is entangled in a web of knots and threads, twisted into filigree — wired through with fine mesh, almost lace.
It does not move.
It doesn't want to frighten anyone.
Zapisać – bo
przepadnie.
Budynek George
Brown and Sons w sercu edynburskiego Leith – porzucony industrialny ceglak
otulający starą wieżę sygnałową – inżynierowie przenieśli się trochę dalej na
północ, na większą działkę. Przed zamknięciem mostu zwodzonego statki zawijały
prawie pod same drzwi otwierające się na nadbrzeże – teraz zacumowane są tam
korpo-barki (ex-wojenne z ładnym drewnianym wykończeniem, kluczykiem podnosisz
lub opuszczasz trap i wchodzisz do biura na wodzie). Ogromne niebieskie wrota były
często szeroko otwarte i przy jucie szczęścia można było przejść przez chmurę
iskier wylatujących na ulicę, lub podejrzeć ruch suwnic i całego tego stalowego
poplątania zawieszonego pod wysokim sufitem. Z sufitu zwisały żarówki zamknięte
za kratami - aby przypadkiem podrzucony przez inżyniera płaski i ciężki ołówek
nie przebił cienkiej szklanej błony – aby skąpe światło nie odleciało, a
zresztą nie znam się na tym, tego już tutaj nie ma, ostatni bastion długiego
korowodu inżynierów, statko-naprawiaczy, statko-chuchaczy, lakierowników, w
białych hełmach kierowników, konkretnych krzyków, żyrafiastych urządzeń,
wynieśli się, stare walcowniki pojechały na złom, wszystko z osadem lakieru i setką
warstw pojechało dalej, okupować inną ciszę, łamać ją interwałem skrzypnięć. Od niedawna w Leith budują ścieżkę rowerową
łączącą rejon z innymi, po drodze ma być atrakcji bez liku, ławeczki, klombiki,
piwo w butelkach na mleko(growlers), wieczna niedziela, wszyscy się oburzają, roboty
idą powoli odcinając amatorów spaceru od różnych punktów. Niedawno zamknęli
lodziarnię, a fryzjerka narzekała do innego klienta – że co oni sobie
wyobrażają, że mają gdzieś lokalnych patriotów walczących o urbanistyczną
sprawność i swobodę. Nad rzeczką nieopodal krzaczka...
Wracając do
budynku, trzeba zmienić ton, odjeść od nostalgicznych fantazji o odpowiednim
skupieniu różnorodnych elementów tkanki miejskiej – tkanki roboczej wymieszanej
z usługową, tkanki usługowej pomieszanej z odpowiednią dawką innych dawek,
całego tego sosu, statko-wodowania, pontyfikatów, działały tu większe siły tkankotwórcze, teraz
coś zmienia swój kształt, wypłaszcza się, betonuje, normalka.
W złotym wieku
zapyziałości i portowych szantów po wodach ścieku zwanego Water of Leith pływał
sobie Inuita( zabrany na jakiejś łajbie w rejsie powrotnym z Arktyki) i wyprawiał różne figle w swoim kajaku, może
niektórzy szkutnicy palący fajki próbowali z nim porozmawiać. Może pytali co
jada na śniadania, jaką rybę z dwiema głowami złowił, dlaczego delektuje się
łabędzimi jajami, oraz żeby nie zapuszczał się na mielizny, bo tam na pewno
czyha na niego jakaś poczwarna kochanka z foczym ogonem. Małe interludium
cyrkowe. A teraz sztuka drodzy Inni !
Sztuka:
(bydynek
GB&sons, światło zmierzchowe – indukujące liminalność, zacieranie się,
podbicie percepcji zielonego względem bardziej żywej czerwieni, przestrzenne
wnętrze, otwarta ciężka niebieska brama, ruch wchodzi bezpośrednio z ulicy, na
sztukę zaprasza dyndający na wietrze afisz, font w stonowanych kolorach - „,
chodź, wejdź proszę, na chwilę, opowiem bajeczkę, na początku był zygzak...”).
Scena I
Jest w miarę
ciemno, klika reflektorów scenicznych omiata stożkami środek, ścian prawie nie
widać, nie są ważne, choć do jednej z nich przylegają naprędce skręcone schody
prowadzące na antresolę, oddycha się żywicą – od tanich sosnowych desek.
Pomieszczenie
pomieszcza i zamieszcza w sobie (bo z innego świata) następujące elementy
(zamieszkujące przestrzeń tylko chwilowo, bo ad hoc i na jedną noc):
Przede wszystkim
betonowy środek (pełen starych rozprysków) przykryty jest czymś co przypomina
koc, a co zostało specjalnie na tę okazję sfilcowane, tkanina zmiękczająca,
grubo przerośnięte sofreh – typ obrusu ze świata nomadów, Kolory kilkumetrowej
tkaniny są czarno białe, biały pojedynczy zygzak(co już samo w sobie jest
herezją) na czarnym tle, stworzonym z surowej wełny z nieznacznymi wariacjami
odcieni wpadającymi niekiedy w posiniałą kadmową żółcień - na brzegach jest jej
trochę więcej - do środka zaprasza delikatny gradient. Kolor jest jednak domeną
światła, a reflektory rzucają zielonkawość – nadaje to wszystkiemu
trupio-świątynnej jakości. Sofreh jest obrusem, a na każdym obrusie powinien
istnieć odpowiedni rozkład elementów, na każdym obrusie wydarza się aranżacja i
myślenie kompozycyjne. Należy porzucić na chwilę zapędy do układania naczyń we
wzory przynależne do kultury z której sofreh się wywodzi. Byłoby to wielce
nierozsądne. Tak naprawdę możnaby się pokusić o ułożenie jedzenia takiego jakie
rzeczywiście się zjada, opakowanego w kolorowy plastik, jednak w tej wersji nie
ma to wielkiego znaczenia, myślę, że parę jabłek dla koloru, kilka innych
owoców w białych misach, pieczeń rybna(by podkreślić konotację z morzem), wino w
kilku kieliszkach, chleb z masaleniczką nieopodal, i tak dalej. Chodzi o
wyeksponowanie gołego miękkiszu, wrażenie żywości, niech sok spływa po
dorodnych jabłkach, niech chleb będzie porozrywany, a nie pokrojony, niech ryba
ocieka tłuszczem, a masło lekko roztopione. Całe to jedzenie spoczywa więc odpowiednio
na kocu, koc jest mapą tego rozkładu – oplatającego wspomniany zygzak, a na
całość świecą mocne lampy.
Tłum powoli
napiera, krążąc niespokojnie, siorbiąc wodę podawaną na wejściu – w środku jest
lekka duchota, słabo z wentylacją.
Po chwili zaczyna
się dzianie się, na scenę (pomieszczenie wspólne) wchodzi dwóch panów w
czarnych kombinezonach, a lampy łapią siwą szczecinę w szare błyski.
Zaczynają
przerzucać biały piasek. Piasek nasączył się, nasypał się po chwili w
odpowiedniej ilości tak, żeby można było uzbierać trochę małą łopatką. Piasek
sypie się ze skomplikowanego układu podajnikowego który nieustannie robotycznym
ramieniem zakreśla lustrzany względem koca - zygzaczy ruch. W ten sposób
zaczyna przykrywać rozłożone niżej jedzenie. Raz po raz jeden z aktorów nabiera
trochę z uformowanych kopczyków i wrzuca do wiaderka postawionego nieopodal,
często zgarnia przy okazji połączone z piaskiem masło, grudy chleba, potrawkę,
przetrąca kieliszki, wino wsiąka w biel, stal łopatki zaczyna oblepiać się
piaskową mazią.
Robotyczne ramię
trzyma coś na kształt metalowego lejka, który połączony został zestawem
półotwartych rur i podajni z większym zsypem – miejscem do którego należy
nasypać piasek z wiaderka – to wszystko znajduje się na górze, na antresoli.
Jedyne światło jakie oświetla tę część przedstawienia pada tym razem od dołu –
w ten sposób dramatyczne cienie zaczynają omiatać zmurszałe ściany byłego
warsztatu. Mały snop światła, bardziej skupiony, powinien także padać na
chmurkę pyłu, na punkt ujścia mniejszego lejka. Na antresolę wchodzi raz po raz
zamaszyście jeden z aktorów – rozmawiają oni ze sobą nieustannie o czymś, ale
nie do końca daje się uchwycić co jest dokładnie przedmiotem ich dyskusji,
rzeczowej wymiany, na pewno jest to coś niebywale technicznego, może nawet po
polsku. Panuje atmosfera profesjonalizmu, zdaje się, że doświadczamy zwykłego
dnia z pracy obu panów.
Tak więc pierwszy
zgarnia piasek z koca, a drugi krąży w dół i górę po drabinie wsypując kolejne
porcje do podajnika i w ten sposób zygzak zostaje domknięty, to wszystko dzieje
się w akompaniamencie szumu kwarcowych drobin, oraz pneumatycznych zaśpiewów
robotycznego ramienia w denerwującym cyklu.
Scena II
Znajdujemy się
teraz w mniejszym pomieszczeniu, bardziej intymnym, do którego przywiódł nas
ciemny korytarz połączony z pierwszym. Po drodze dało się słyszeć rozmaite
stuki, puki, oraz szmery - syntezatorowe bajery, brzęczenie i burczenie oraz
solidną dawkę borowania. W ciężkim powietrzu unosił się zapach kwiecia
(lilijowego). To pomieszczenie jest znacznie jaśniejsze w wymowie. Jeśli nie ma
w nim okna, to należałoby okno stworzyć, a światło udrapować na słoneczne, choć
chowające się co chwilę za chmurami – blade, sine, uderzające seriami w obiekt
znajdujący się pod jedną ze ścian. Bezpośrednio nad obiektem, choć trochę wyżej
– wymalowany został obrazek w barokowym stylu, z barokowymi literami w miedzi,
choć w których także jest jakaś prostota, barokowa minuskuła. Wymowa jest
bardzo prosta, krótki wiersz -
I don’t know where I’ve been sewn,
today I come apart quietly.
My weave fails to hold.
I am only a net.
Obiekt zdaje się
lekko oddychać.
Obiekt przypomina
człowieka.
Człowiek został
wytkany, zostało wytkane każde z jego uszu i kolan i żeber, tkanina oblepia
człowieka, tkanina stała się jego tkanką, nitki pofarbowane są na cielesne
kolory odpowiadające prawdziwej cielesności. Jedynym przerysowanym miejscem
dodającym obiektowi anonimowości jest twarz – utkana bez rysów lub koloru
tęczówki.
Włosy zostały
zastąpione innymi włosami.
Obiekt jest
człowiekiem zamkniętym w niesamowicie złożonej siatce napięć i kołtuniastych
skręconych nici.
Wszystko
koronkowo się układa, zostało odpowiednio zaszydełkowane, a konstrukcja
wydrutowana.
Obiekt nie porusza się, nie chce nikogo wystraszyć.
Comments
Post a Comment